Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wspomnienia jak rana w pamięci, która już nigdy się nie zabliźni

Renata Hryniewicz
Ślubna fotografia Heleny i Mieczysława Jamniuków
Ślubna fotografia Heleny i Mieczysława Jamniuków Archiwum rodziny
- Mama klęczała i całowała ich po brudnych butach, babka po rękach, a ja płakałam - wspomina pani Maria. - Widziałam, jak związali kobiecie ręce do tyłu i obcinali piersi - dodaje pani Helena.

Ownice to mała wieś koło Słońska. W 1946 roku w większości zasiedliły ją rodziny ze wschodu. Razem z rodzicami przyjechały tu wtedy także kuzynki Maria Tesarska i Helena Bułasz. Choć od mordu, którego banderowcy dokonali na Polakach na Kresach, uchroniły się całe ich rodziny, czas ten wciąż jest krwawiącą w pamięci raną, która już nigdy się nie zabliźni.

Maria i Helena mieszkały w wiosce Hadyńkowce, gmina Probużna, województwo tarnopolskie. Podobnie jak w innych kresowych miejscowościach, tak i tam Polacy i Ukraińcy żyli obok siebie. Choć funkcjonował podział na swoich i obcych, rzymskokatolickich Polaków oraz prawosławnych i greckokatolickich Ukraińców, młodzi ludzie nie zwracali na to uwagi, razem się wychowywali, bawili, uczyli, a i często żenili. Zażyłość była tak duża, że nawet wtedy, kiedy banderowcy zaczęli swoje bestialskie napady, ludzie do końca nie wierzyli, że może im grozić coś złego ze strony sąsiadów. Do czasu...

11 osób wrzucili do studni

Mama niespełna 10-letniej wówczas Marii była pół-Ukrainką, a ojciec Polakiem. Maria miała 5-letniego brata. - Banderowcy traktowali mnie inaczej niż młodszego brata. Mówili, że jak wyjdę za Ukraińca, to będę Ukrainką, a brat to nasienie polskie i trzeba go zlikwidować. Choć był jeszcze mały i niewiele rozumiał, życie miał trudniejsze niż ja - wspomina 83-letnia dziś pani Maria, po mężu Głowacka.

W Hadyńkowcach rozlew krwi rozpoczął się na przełomie lat 1944 i 1945. Nikt nie był już tu bezpieczny.

- Tata był na wojnie. Do naszego domu przychodzili banderowcy i mówili, że tutaj będą nocowali. Nie było wyjścia, musieliśmy przyjąć nieproszonych gości - przypomina sobie tamte czasy pani Maria. - Babka, ja i brat spaliśmy na piecu. W miejscu, gdzie suszyliśmy ziarno. Mama spała gdzieś w osobnym pomieszczeniu na podłodze, a oni oczywiście na łóżkach. Trzeba było być bardzo, bardzo grzecznym, bo wiedzieliśmy, że nieposłuszeństwo może wywołać ich gniew. Kiedyś w nocy wzięli mojego brata za nogi i kołysali go nad kuchnią. Mama klęczała i całowała ich po brudnych butach, babka po rękach, a ja płakałam. Strasznie płakałam. Brakowało milimetrów, żeby rozwalili mu głowę o kant kuchni. W pewnej chwili jeden z nich powiedział: „Zostawmy tych szczeniaków, jeszcze tu wrócimy”. I poszli. Brat, roztrzęsiony do granic możliwości, przeżył.

Pani Maria mówi, że pewnego dnia byli przekonani, że zostaną wymordowani, ale stał się cud. - Obstąpili nasz dom. Wszyscy na kolanach modliliśmy się o lekką śmierć. Równolegle do naszej ulicy jechała, jak się później dowiedzieliśmy, partyzantka rosyjska. Jeden z koni banderowców tak strasznie zarżał, że banderowcy się przestraszyli i odjechali. Mama mówiła, że nigdy nie słyszała tak potwornie rozpaczliwego rżenia konia. To musiał być cud - podkreśla kobieta.

Choć rezuny nie zamordowały nikogo z najbliższej rodziny pani Marii, ona doskonale pamięta, co się działo we wsi. Wspomina młyn niedaleko kościoła. Mieszkał tam i pracował Polak. Nie zabrali go na wojnę, bo ktoś musiał piec chleb, żeby armię wykarmić. Od paru dni nie było go widać. - Była wigilia Bożego Narodzenia. Poszliśmy do kościoła. Po mszy ludzie się zebrali w grupę i o czymś żarliwie dyskutowali. Byłam bardzo ciekawa, o co chodzi. Po rozmowie wszyscy poszli w stronę rowu. Potajemnie szłam za nimi. Do dziś tego żałuję. Z rowu wystawała sinożółta ręka. Ten obraz już na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Nieopodal ręki leżały inne części ciała - opowiada pani Maria. Okazało się, że to ciało młynarza, zostało poćwiartowane, a jego części wrzucono do rowu.

Kobieta pamięta też straszną śmierć rodziny Rasiewiczów: - Na podwórku mieli bardzo głęboką studnię. Jak się patrzyło z góry, nie było widać nic, nawet lustra wody. Banderowcy najpierw ich torturowali, a potem związali razem 11 osób drutem i wrzucili do tej studni. Wśród nich było trzytygodniowe niemowlę. Utopili się wszyscy.

Tak strasznie krzyczała...

Helena Bułasz, po mężu Jamniuk, miała 6 lat, gdy życie na ziemi stało się piekłem. Była jedynaczką. Jej matka była siostrą ojca pani Marii. Kiedy ukraińscy nacjonaliści planowali krwawy napad na Hadyńkowce, w domu była matka, ojciec, który wrócił z wojny, dziadkowie i ona. - Pamiętam, jak przyszła do nas sąsiadka, u której banderowcy się żywili, i ostrzegła nas, że szykują się tej nocy na - jak to nazwała - robienie czystki i mogą do nas przyjść. Powiedziała, że lepiej będzie, jeśli ojca w domu nie będzie, bo go zamordują - opowiada pani Helena. - Ojciec poszedł spać do krów, tam mu mama pościeliła siano i koc. Ja z mamą spałyśmy w kopcach ziemniaków. Skoro świt ojciec, ja i mama poszliśmy do Czortkowa, do przyrodniego brata mamy i ojca Marysi. W jego mieszkaniu było pełno takich ludzi, jak my. Było bardzo ciasno i nie mieliśmy co jeść. Pamiętam, jak został jeden kartofel i mama mi go upiekła na piecu. W końcu mama wróciła do naszej wsi, żeby przynieść coś do jedzenia. I tak później nam przynosiła to ziemniaki, to chleb, który upiekła babcia.

Choć pani Helena była wtedy 6-letnim dzieckiem, jeden obraz utkwił jej w pamięci szczególnie. - Widziałam, jak związali kobiecie ręce do tyłu i obcinali piersi. Tak strasznie krzyczała... - wzdryga się kobieta.

Ukraińscy nacjonaliści dopuszczali się potwornych zbrodni nie tylko wobec pojedynczych osób czy rodzin, ale też całych wiosek. - Kiedyś zobaczyłam w nocy ogień. Płomienie biły z sąsiedniej wioski. Banderowcy polali wioskę ropą i całą spalili. Ci, co nie zdążyli uciec, spłonęli żywcem - mówi pani Helena.

Ucieczka na zachód

Rodzice pani Heleny zaczęli starać się w Czortkowie o pozwolenie na wyjazd na zachód. - Mama często chodziła na pociąg. Nie wiem, po co, ale tam spotkała swojego brata, ojca Marysi. Poprosił ją, żeby jego rodzinie też załatwili takie papiery - dodaje pani Helena.

Kiedy wszystko było gotowe, 10-letnia Maria przyjechała do Czortkowa. - Mama wsadziła mnie do pociągu, a ciotka na miejscu mnie odebrała - wspomina pani Maria. - Wysłano mnie, bo wiadomo było, że nikt nie będzie podejrzewał, że smarkula wiezie jakieś dokumenty. Papiery przemyciłam do domu w kieszonce pod podszewką. Bałam się strasznie. Wiedziałam, jaka odpowiedzialność na mnie spoczywa.

Rodzina pani Heleny opuściła Kresy 5 maja 1946. Pani Maria z rodzicami i bratem wyjechali 10 dni później. Wszyscy osiedlili się w Ownicach koło Słońska.

Żadna z kobiet nie pojechała odwiedzić rodzinnych stron. - Chciałam pojechać, nawet już były takie przymiarki, ale nie wyszło. I mimo tego, że sama zainicjowałam temat wyjazdu, kiedy okazało się, że nie jedziemy, odetchnęłam z ulgą. Boję się tych wspomnień, boję się zobaczyć wieś... - przyznaje pani Maria.

- Ja nie chcę tam jechać. Zabrali nam wszystko, ziemię, dom, dzieciństwo... Wyjechaliśmy bez niczego, uciekliśmy z bagażem strasznych wspomnień. Niech teraz sobie tam żyją - dodaje pani Helena.

od 7 lat
Wideo

Pismak przeciwko oszustom, uwaga na Instagram

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na slubice.naszemiasto.pl Nasze Miasto